gowin

Gowin: Frank – bomba z opóźnionym zapłonem

10 Marzec 2015

Lekka obniżka kursu franka sprawiła, że media zepchnęły temat na plan dalszy, a politycy – z tchórzostwa przed lobby bankowym – nabrali wody w usta. Tymczasem bez zdecydowanych działań grożą nam scenariusze: zły lub fatalny.

W złym setkom tysięcy rodzin, pozostawionym samym sobie, będzie przez dziesiątki lat zaglądać w oczy widmo bankructwa, a w tym samym czasie zagraniczne banki wytransferują z polskiej gospodarki 50 mld złotych. W fatalnym – po wytransferowaniu zysków i tak sektor bankowy ulegnie rozchwianiu, a w jego ratowanie wszyscy będziemy musieli wyłożyć dziesiątki miliardów.

Czasu jest mniej, niż się powszechnie uważa. Decyzje muszą być szybkie, zaboleć wszystkich, ale nie wszystkich w tym samym stopniu. Przyświecać im muszą cztery założenia.

Państwo nie może umywać rąk

Jestem zwolennikiem ograniczania roli państwa. Jest ono w Polsce monstrualnie marnotrawne, a jednocześnie nieudolne. Jeśli jednak silne państwo jest nam gdzieś niezbędne, to właśnie w sytuacjach takich jak kredyty we frankach.

Państwu nie wolno przypatrywać się biernie, jak setkom tysięcy rodzin pętla kredytowa zaciska się wokół szyi. Nie wolno tym bardziej, że wcześniej kompromitująco zaniedbało swoje obowiązki. Rynek usług bankowych jest rynkiem regulowanym. Główną racją obecności państwa na tym rynku jest ochrona słabszego, nieprofesjonalnego uczestnika obrotu (konsumenta) w relacjach z uczestnikiem profesjonalnym (bankami). Fakt, że przed rokiem 2009 Polacy (w dodatku na ogół młodzi i dobrze wykształceni) na masową skalę wpadli w pułapkę kredytów walutowych, jest dowodem, że państwo (przede wszystkim KNF) nie dopełniło swoich obowiązków.

Istnienie tak dużego portfela kredytów walutowych, niedostosowanych do warunków rynku polskiego, rodzi ponadto ryzyko systemowe dla bankowości w Polsce. Przy dalszym osłabieniu złotówki oraz ewentualnym wzroście stóp procentowych we franku może dramatycznie wzrosnąć procent kredytów niespłacalnych. Tym ryzykiem trzeba zarządzać z wyprzedzeniem.

Może się oczywiście zdarzyć, że z biegiem lat frank osłabnie, a złotówka się wzmocni. Ale długoterminowej kondycji rodzin i gospodarki nie wolno opierać na scenariuszach życzeniowych. Działać trzeba tu i teraz, by zmniejszyć prawdopodobieństwo scenariusza negatywnego.

Nie jest prawdą, że frankowicze są sami sobie winni

Widziały gały, co brały – byli dorośli, wykształceni, nieźle sytuowani, dlaczego mamy im pomagać? Często stykam się z takim podejściem. Przemawia za nim sporo argumentów. Sam nie dałbym się nigdy namówić na wzięcie kredytu w walucie, w której nie zarabiam. A jednak we frankowiczach trzeba widzieć przede wszystkim ofiary machinacji bankowych.

Do końca 2008 roku naprawdę trudno było przewidzieć gwałtowne osłabienie się złotówki. Nawet ogromna większość finansistów nie wierzyła w taki scenariusz. Klientów żaden doradca (gdzie oni teraz swoją drogą są?) nie przestrzegał, że kurs może się zmienić o 50 proc.

Zero kosztu dla podatników

Pomagając frankowiczom, trzeba jednocześnie powiedzieć twardo: interwencja państwa nie może pociągać za sobą wyłożenia pieniędzy z budżetu. Kredytów jednej części społeczeństwa nie wolno spłacać pieniędzmi pozostałych Polaków. Muszę zresztą powiedzieć, że zrozumienie dla takiego podejścia jest wśród frankowiczów powszechne.

Ludzie, którzy wzięli kredyt w obcej walucie, podjęli (często nieświadomie) rodzaj hazardu. Długo na tym korzystali, na koniec – jak to w kasynie – tracą wszystko. Nie należy całkowicie zwalniać ich z odpowiedzialności za tę sytuację. Musi ona być twardą lekcją reguł gospodarki rynkowej i indywidualnej odpowiedzialności za podjęte decyzje.

Nie wszystkim, nie równo i nie naraz

Właśnie w imię zasady odpowiedzialności z pomocy wyłączyłbym tych, którzy wzięli kredyty na więcej niż jedno mieszkanie. Inaczej trzeba podejść do rodziny, której w oczy zagląda widmo eksmisji (lub – w najlepszym razie – że do końca życia będzie spłacać dług, który im dłużej się go spłaca, tym bardziej rośnie), a inaczej tych, którzy potrzebowali kredytu, by rozkręcić biznes, czyli wynajmować mieszkania. Jeśli komuś nie wyjdzie interes na produkcji uszczelek, nie przychodzi mu do głowy żądać pomocy w spłacie kredytu od państwa. To samo dotyczy tych, którzy zainwestowali w wynajem mieszkań. Nie wyszło? Sorry, Winetou, twoja odpowiedzialność.

Osobno też potraktowałbym tych, którzy kredyt we frankach wzięli od 2009. Wtedy nie można już było mieć złudzeń. Kto się na to decydował, z premedytacją wchodził w ryzykowny hazard. Jego odpowiedzialność jest więc większa, co nie znaczy, że i jemu nie trzeba w jakiś sposób pomóc.

Trzeba też uczciwie powiedzieć, że rozwiązanie problemu złych kredytów jest sprawą skomplikowaną, wymagającą działań ostrożnych i rozłożonych w czasie. Nie ma cudownych recept. Czeka nas żmudna operacja, która nikogo w zachwyt nie wprawi, nie daje też stuprocentowych gwarancji powodzenia.

Nie startuję w wyborach prezydenckich, nikomu miraży cudownego uleczenia rozsnuwać nie zamierzam, proponuję za to uczciwy i realistyczny plan działania. Dla jasności dodam, że ani ja sam, ani nikt z bliskich członków mojej rodziny nie ma kredytu we frankach.

Nie pozwolić bankom na wyprowadzenie zysku

Każda uczciwa propozycja rozwiązania problemu musi opierać się na prostym punkcie wyjścia: kredyty we frankach muszą zostać przewalutowane, a kosztem tej operacji muszą się podzielić banki i kredytobiorcy. Jeśli ma się to udać, to KNF musi zmusić banki zaangażowane w kredyty walutowe do korekty wyników za 2014 rok o rezerwę na potencjalne koszty przewalutowania. To sprawa zupełnie kluczowa i pilna. Jeśli banki wytransferują zyski za 2014 rok, ciężar operacji spadnie albo na kredytobiorców, albo na budżet. To test sprawności i odwagi polskiego państwa.

Banki, w większości przecież zagraniczne, czerpią z działalności w Polsce ogromne zyski (za rok 2014 ponad 15 mld zł). Jeśli teraz pozwolimy im przerzucić na nasze barki koszt hazardu, który podjęły, będzie to znaczyło, że rządzą nami ludzie o mentalności postkolonialnej. Niestety, tę okrutną prawdę zdają się potwierdzać liczne wypowiedzi przedstawicieli rządu. Kontrastuje z nimi zaskakująco odważna postawa prezesa KNF. Trzymajmy kciuki i mobilizujmy presję społeczną, by to jego podejście wzięło górę!

Konieczna rezerwa

Rzecz jasna, całą operację przewalutowania trzeba rozłożyć na kilka lat. Nie można bowiem zdestabilizować sektora bankowego, a w ślad za tym reszty gospodarki. Dlatego proponuję, by KNF jak najszybciej zobligowało banki (przez cały czas mam na myśli te, które zaangażowały się w kredytową hucpę, bo nie można zapominać, że były i takie, które w imię uczciwości odmawiały kredytów we frankach!) do utworzenia rezerwy w wysokości np. 5 proc. salda kredytowego w ich bilansach. Dzięki temu w systemie pozostałoby 8 mld zł na pokrycie części kosztów operacji.

To wciąż niewiele, ale umożliwiłoby to przewalutowanie np. jednej trzeciej kredytów i o tyleż ograniczyłoby ryzyko systemowe. Uważam, że taka rekomendacja KNF uczciwie rozkładałaby koszty operacji, a jednocześnie gwarantowałaby stabilność systemu bankowego.

Konieczne przewalutowanie

Propozycja KNF, by doprowadzić do rozliczenia korzyści, które stały się udziałem kredytobiorców we franku w porównaniu z sytuacją, gdyby pobrali kredyty w złotym, generowałaby żmudną i kosztowną biurokratyczną mitręgę. W zamian proponuję sztywny kurs przewalutowania w wysokości 3,2 zł za franka. Koszty powyżej tego kursu poniosłyby banki. Czerpały one zyski z przewalutowania przy wypłacie kredytu, a także w trakcie jego obsługi. Szacunki wskazują, że były to kwoty średnio 2 mld rocznie. Banki mają więc z czego finansować przewalutowanie i trzeba je do tego zmusić. No, chyba że polskie państwo istnieje tylko teoretycznie

Już zaznaczyłem, że inaczej traktowałbym klientów, którzy zaciągnęli kredyty walutowe od 2009 roku. Zachęcałbym ich, aby dywersyfikowali ryzyko, na własny koszt dzieląc zadłużenie na część walutową i złotową. Na bankach z kolei państwo powinno wymusić bezkosztowy przebieg takiej zmiany oraz wsparcie kredytobiorców specjalnymi zachętami, ponieważ długoterminowo jest to w interesie obu stron. Przykładem takich zachęt może być preferencyjne oprocentowanie w złotych na część przewalutowaną albo zabezpieczona przez banki w dłuższym okresie stała stopa we franku i złotym.

Wiem, że rozróżnienie kredytobiorców na tych, którzy wzięli kredyt do 2008, i na tych, którzy zrobili to potem, wywoła wiele zastrzeżeń. Trzymajmy się jednak zasad. Dług trzeba spłacać, bo każdy z kredytobiorców zawarł dobrowolną umowę i dzięki pożyczonym środkom zrealizował życiową inwestycję. Szyjmy też na miarę możliwości. Zarysowałem scenariusz bolesny, ale realistyczny i akceptowalny dla wszystkich stron.

Polonizujmy zyski, nie straty

Osobna sprawa to coraz pilniej rysujące się na horyzoncie pytanie o polonizację sektora bankowego. Nie mam cienia wątpliwości, że jego udomowienie to warunek przyspieszenia tempa rozwoju polskiej gospodarki. Kapitał ma narodowość i piszę to jako zdeklarowany wolnorynkowiec.

Przestrzegam jednak przed kupowaniem nie tyle kota, co tykającej bomby w worku. Udomowienie banków obciążonych kredytami zaciągniętymi w obcych walutach byłoby skrajną głupotą. W czasach prosperity zagraniczne banki chętnie ciągnęły z działalności w Polsce zyski. Teraz równie chętnie sprzedałyby nam swoje straty. Na taką sztuczkę sprawne państwo ani stojący na straży interesu własnego narodu, a nie zagranicznego kapitału, polityk nie powinni dać się nabrać.

źródło: wyborcza.biz