Migalski: Niektórzy politycy chcą w Europarlamencie głównie zarabiać

16 Kwiecień 2014

„Parlament Europejski jest świetnym miejscem do nicnierobienia przez pięć lat. Niestety, duża część kandydatów ma taki plan” – powiedział w rozmowie z „Wprost” Marek Migalski.

Marek Migalski wydał książkę „Parlament Antyeuropejski”, w którym pokazuje, w jaki sposób niektórzy europosłowie zamiast zajmować się polityką, zarabiają pieniądze. Wczoraj w tygodniku Wprost ukazał się wywiad z politykiem Polski Razem Jarosława Gowina.

 

Krzysztof Marcinkiewicz: Wkrótce ukaże się pana książka „Parlament antyeuropejski”, w której niemiłosiernie jeździ pan po swoich kolegach europarlamentarzystach. Obrażą się?

Marek Migalski: Nie powinni. Większość opowieści podlałem słodko-gorzkim sosem. Pewnie ze trzy osoby będą miały pretensje, ale o reszcie piszę całkiem pozytywnie.

Na przykład to, że doją europarlament z kasy jak tylko mogą.

Chciałem pokazać pewne nadużycia, bo jest ich w Brukseli strasznie dużo. A przecież europarlamentarzyści nie zarabiają źle. Pensja to ok. 7,5 tys. euro brutto. Do tego jeszcze dodatkowe diety za dni, w których odbywają się posiedzenia – w sumie ponad 300 euro za dzień.

Rozumiem, że aby dostać pieniądze, trzeba uczestniczyć w obradach.

Są na to sposoby. Wystarczy podpisać się na liście obecności między godzinami 7 a 22. A więc europoseł przyjeżdża do Brukseli w poniedziałek tuż przed 22, żeby zdążyć się podpisać i zgarnąć dietę. W kolejnych dniach odwiedza na chwilę salę obrad tylko po to, żeby złożyć autograf, a w piątek po podpisaniu listy z samego rana wraca do domu. Tygodniowo wychodzi dodatkowe 1500 euro.

Są jeszcze podróże.

Najbardziej opłaca się jeździć samochodem. Każdy deputowany dostaje zwrot kosztów w postaci 49 eurocentów za kilometr. Po odliczeniu realnych kosztów paliwa po jednym takim kursie z Polski do Belgii zostaje w kieszeni kilka tysięcy złotych. Jeżeli ktoś robi to regularnie, w ciągu pięciu lat zarobi 700-800 tys. zł.

Niektórzy kombinują jeszcze bardziej…

No tak. Można na przykład skrzyknąć się w kilka osób i pojechać jednym autem. A później udawać, że każdy jedzie swoim. Zaoszczędza się w ten sposób na benzynie, za którą płaci się na spółkę. Trochę ciasno, ale zyskuje się co najmniej kilkaset złotych.

Zna pan takie przypadki?

Nawet w jednym uczestniczyłem, choć nie z żądzy zysku. Po którymś z głosowań chciałem porozmawiać z pewnym europosłem. Zaproponowałem, żebyśmy na czas rozmowy pojechali jednym samochodem. Okazało się to trudniejsze, niż myślałem. Trzeba było wyjechać osobno. Dopiero kilkanaście kilometrów za Strasburgiem kolega swobodnie wsiadł do mojego auta. Bał się, że ktoś go posądzi o wyłudzanie pieniędzy. Ale są tacy, którzy się nie boją. Kiedyś, wyjeżdżając spod budynku parlamentu, zauważyłem trzech polskich europosłów pakujących się do jednego auta.


Są też dodatkowe wypady w ciągu tygodnia?

Tak. Można np. przyjechać do Brukseli w poniedziałek, we wtorek wrócić do kraju, a w środę znowu być w Brukseli. Kasując za każdy kilometr 49 eurocentów. W ten sposób w ciągu pięciu lat na dojazdach można zarobić mniej więcej 1,5 mln zł. Posłowie mogą też przejechać 24 tys. km rocznie po kraju i dostać taki sam zwrot. Żeby wykorzystać to w całości, trzeba się namęczyć, ale są tacy, którym się udaje.

 

Trzeba przecież jakoś udokumentować, że się przebyło tę trasę.

Na początku kadencji wystarczył jakikolwiek rachunek z pierwszej lepszej stacji benzynowej. Podobno jednak niektórzy zaczęli deklarować, że odbyli podróż do kraju, choć wcale tego nie robili. Wyjeżdżali 100 km za Brukselę, tankowali paliwo i wracali. Następnego dnia wykonywali taką samą trasę i udawali, że właśnie wracają. A w tym czasie imprezowali w swoich domach w Belgii.