Kowal: Trzeba pojednać się przed zachodem słońca. Zrozumiałem to po Smoleńsku

10 Kwiecień 2015

– W katastrofie smoleńskiej przegląda się prawie każdy Polak, bo popierał, znał kogoś na pokładzie, bo pamięta tamten poranek. Podział, który się tlił od wyborów 2005 r., został przypieczętowany tą katastrofą – mówi Paweł Kowal.

Szczerze mówiąc, nie wszedłem jeszcze w ten nastrój…

Nastrój?

Smoleński.

Jaki miałby on być?

Na pewno refleksyjny.

Był Pan bardzo blisko tamtych wydarzeń, pięć lat temu.

Została w pamięci rozmowa ze Staszkiem Kostrzewskim, wtedy skarbnikiem PiS. Jechaliśmy autokarem do Smoleńska i mówiłem, że teraz wszystko się zmieni. Moje życie też się zmieni. I miałem rację. Polityczne życie na pewno się zmieniło. Dla grupy polityków związanych z Lechem Kaczyńskim zaczął się nowy świat. No właśnie.

Muzealnicy. Co się z nimi stało?

Muzealnicy są w muzeach.
(śmiech) Bo to był nasz zawód, nasz początek i to pielęgnujemy.

Nie żal Panu, że dziś muzealnicy od Lecha Kaczyńskiego są w muzeum, a nie są w polityce?

Najważniejszą rzeczą, jaką zrobiliśmy z Lechem Kaczyńskim, było Muzeum Powstania Warszawskiego. To jest dzieło narodowe, które ma charakter ponadpartyjny, ponadpolityczny i jest jednym z pomników jego działania, jego podejścia do państwa. Praca, czy w tym muzeum, czy w ogóle, jeśli chodzi o popularyzację historii, pamięci, to było coś, co stało się naszym sztandarem.

Pytam o państwa obecność w polityce.

Każdy polityk ma takie momenty, kiedy żyje z polityki i kiedy żyje z pracy własnych rąk, głowy poza zawodową polityką.

Nieprzypadkowo więc spotykamy się w Muzeum Powstania Warszawskiego. Co Pan robi?

Pracuję nad programem kilku wystaw. A poza tym wspieram radą inne projekty wystawiennicze. Piszę książki o historii i polityce wschodniej, przygotowuję lekcje o historii Polski dla uczniów na Węgrzech, tworzę program nowych studiów podyplomowych na Uniwersytecie Warszawskim. Piszę habilitację w ISP PAN, piszę felietony. Po prostu – pracuję zawodowo.

Jako historyk.

Jestem historykiem, faktycznie muzealnikiem, ostatnio miałem cykl wykładów w Stanach Zjednoczonych, teraz staram się jednemu z amerykańskich uniwersytetów pomóc zakorzenić się w Polsce. Churchill w latach 30. też pisał biografie. Ważne, żeby polityk miał to swoje drugie życie. To uniwersalna prawda. Mam więcej czasu dla czwórki swoich dzieci, mogę odmówić mediom, nie jestem już zobowiązany przyjmować wszystkich zaproszeń, zajmuję się polityką wschodnią. Jak trzeba – to doradzam, jeśli ktoś chce skorzystać z mojego doświadczenia. To jest także dziedzictwo Lecha Kaczyńskiego. Muzealnicy są wierni temu, nad czym pracował Lech Kaczyński, i tak, jak rozumieliśmy jego misję, czyli w sensie państwowym, a nie dla jednej, partykularnej grupy.

Co jeszcze zmieniło się w Pana życiu?

Powiedziałem, że wszystko się zmieni, ponieważ nasza relacja – naszego środowiska z Lechem Kaczyńskim – była tak bliska, że nie mogła być wprost przeniesiona na żadne inne okoliczności, gdy go nie ma. Podobnie jak ludzie, którzy blisko współpracowali z Piłsudskim, nie mogli odgrywać roli, jaką odgrywali, po śmierci Piłsudskiego. Lider polityczny, który jest tak bardzo wyrazisty, zawsze buduje wokół siebie grupę, która jest w dużym stopniu oparta na jego osobistym autorytecie, osobistej pozycji. Gdyby Lech Kaczyński nie zginął, zapewne bylibyśmy w PiS. Jestem tego pewien, nigdy byśmy się nie rozstali, nawet gdybyśmy mieli wątpliwości. On by je łagodził. On też inaczej moderował całość tego ruchu politycznego.

źródło: polskatimes.pl